Chyba jak każda kobieta kocham kwiaty i chyba jak każda mam swoje ulubione. Tymi pozostają niezmiennie od lat białe peonie, fioletowy bez i herbaciane róże. Za żółte i beżowe też się nie obrażę, białe i różowe są mi względnie obojętne, ale np niebieskich i czerwonych to ja proszę państwa nie lubię. Sztucznie barwione na niebieski kolor śmierdzą farbą a te czerwone klasyczne najzwyczajniej w świecie nie podobają. O zgrozo chyba 99,99% mężczyzn myśli, że czerwona róża to najbardziej wyczekiwany kwiat przez kobiety, najlepiej tuzin czerwonych róż, zaś żółte symbolizują zazdrość. Tak więc protestuję przeciw temu stereotypowi i komunikuję, że zamiast wielkiego, czerwonego bukietu większy sukces odniesie niepozorny bukiecik konwalii czy choćby.. cmentarne chryzantemy i mieczyki. Puszczam teraz oko do mojego męża:) Tak więc po latach strofowania, przypominania, mówienia, by tych kwiatów nie kupować wcale – dostałam w ostatni Dzień Kobiet bukiet róż pomarańczowych czy zwał jak zwał herbacianych. A że tego dnia szykowało się spotkanie ze znajomymi w Mysłowicach i pogoda była niedeszczowa to spontanicznie wyszedł fotograficzny spacer właśnie z różami w roli głównej. Przy okazji znalazł się pretekst do włożenia nowego wełniano-moherowego swetra „pod kolor” – zdobyczy z niemieckiej marki Re.Draft i wyciągnięcia nowych traperków, kupionych w CCC na kolejną chłodniejszą (to się okaże) zimę. Wełniany płaszcz Linni marki FOR tym razem sprawdził się w wersji bardziej sportowej. Dresowe spodnie są z Bershki a odcień lakieru do paznokci to Le Vernis Chanel 524 Turban. Szminka ..znów oh that sun ze SkinSin:) Chyba wsio z detali. Zapraszam do zdjęć:)
One comment on “Pomarańcze w Mysłowicach”