W sezonie jesienno-zimowym moja twarz robi się blada i w mgnieniu oka zapominam o tych przeleżanych godzinach na działce, nad morzem, nad basenem (tak opalam się, wiem, że to niezdrowe, ale moje ciało potrzebuje witaminy D niekoniecznie wyłącznie w tabletkach). Jest to o tyle dziwne, że opalenizna z reszty ciała schodzi bardzo powoli, a nogi pozostają brązowe jeszcze długo długo, a przynajmniej mocno kontrastują ze wspomnianą twarzą. Oczywiście można to zwalić na codzienny demakijaż wieczorny, poranne mycie i pillingi, ale niezaprzeczalnym jest fakt, że od wczesnych lat szkolnych moja cera (tyko na buzi) pozostawała blada. Uwierzcie, że pytań „dziecko dobrze się czujesz” miałam w pewnym momencie po dziurki w nosie i niestety z biegiem lat pytań wcale nie ubywało. To wieczne „nie ma pani anemii? wszystko w porządku? aż tak boli? ” Szczytem było wmawianie przez lekarza chorób których nie było i okrzyki zdziwienia kiedy odczytywał dobre wyniki badań, no bo przecież musiałam iść oddać krew i sprawdzić nietrafne podejrzenia. Nigdy nie zapomnę pewnej złotej rady pielęgniarki… to może by pani chociaż na jakieś solarium sobie poszła. Abstrahując od dyskusyjnej kwestii zdrowotnej czy warto to najzwyczajniej w świecie już korzystałam wtedy z takich przybytków. Ale jak wiecie im człowiek starszy, tym bardziej zaczyna mieć to wszystko nie napiszę gdzie. Z wiekiem przybyło też w kosmetyczce różnych cudów w postaci fluidów, bronzerów, róży i to wszystko sprawia, że wychodząc z domu nie wyglądam jak chory człowiek. Przy zimie jednak ta cera zbliża się niebezpiecznie do granicy na której mogłabym usłyszeć stare dobre „dobrze się czujesz?” a wolałabym jednak nie reagować nerwowo przekleństwami w stylu „zajebiście po prostu opalenizna z Mykonos/Włoch/Chorwacji powoli schodzi”. I tu na ratunek przychodzą mi magiczne włoskie krople Collistar. Generalnie byłam zawsze antysamoopalaczowa, albo akceptujesz moją skórę jaka jest albo spi… Pewnego dnia przeczytałam jednak o tym wynalazku dodawanym co jakiś czas do kremu na dzień, czy w moim przypadku bardziej na noc i zapragnęłam uraczyć tej magii. Czy ona się stała? I tak i nie. Nie, bo za pierwszym razem dodawałam tych kropel zbyt mało i poza efektem bardziej promiennej cery po przebudzeniu nie zauważyłam żadnego ciemniejszego kolorytu buźki. Tak, bo pewnego dnia dodałam ich zbyt dużo omijając niedbale okolice czoła, bliżej uszu, szyi i podziwiając kolejne dni to niedbalstwo w postaci dość mocnego przejścia kolorystycznego (pewnie wiecie o co chodzi). Przeczekałam wtedy kilka dni, aż zbyt ciemny odcień wyszoruję z twarzy i od tego czasu zaczęłam nakładać krem z kroplami zawsze pod uszy, delikatnie schodząc do szyi , nie zapominając o granicy z włosami. Nie obiecuję spektakularnej oliwkowej cery, ale taki zdrowszy (w moim przypadku) wygląd. Krople dają delikatny orzechowy kolor, brak tu typowej marchewy i pomarańczy.
Co ważne, krople nie śmierdzą jak typowy samoopalacz i są bezpieczne dla kobiet w ciąży. Pojawiają się opinie, że zapychają skórę, przy występowaniu składników: propylene glycol i caprylic trigliceride o to nietrudno, u siebie jednak tego efektu nie zauważyłam.
Bardzo fajne, estetyczne opakowanie w matowym szkle i pipeta do nakładania kropli. Cenowo – nie są najtańsze, ale też nie najwyższa półka. Stała cena waha się w okolicach 140zł, nierzadko widzę je w Douglasie za ok 90zł. Wydajne – mnie zostały na kolejny sezon, choć stosowałam co kilka dni. Plusem jest również równomierne schodzenie opalenizny, w zasadzie niezauważalnie, brak plam na twarzy czy odbić na pościeli.
Można aplikować bezpośrednio na twarz, ja jednak wolę stonowany efekt osiągnięty dzięki mieszaniu z dowolnym kremem nawilżającym. Niestety mój ulubiony duet z półtłustym biedronkowym kremem be beauty masło kakaowe musi znaleźć zastępstwo, bo nie widzę już tych kremów, a szkoda bo były fantastyczne o cenie nie wspominając.