23 marca obchodzony był Dzień Przyjaźni Polsko-Węgierskiej. Jak głosi przysłowie Polak, Węgier dwa bratanki, i do szabli, i do szklanki. Natchnęło mnie tego dnia odkopać zdjęcia z 2009 roku, kiedy to po raz pierwszy odwiedziłam Węgry. Padło oczywiście na stolicę – Budapeszt. Póki co na liczniku tylko jedne odwiedziny tego miasta i przez wzgląd na pandemię nie zanosi się na szybką powtórkę. Wycieczka do Budapesztu była prezentem urodzinowym dla mojej mamy, a jej realizacja przypadła na czas majówkowy. To był też jeden z moich ostatnich wyjazdów zorganizowanych przez biuro podróży, bo przez ostatnie kilkanaście lat wszystkie wyjazdy organizuję sobie indywidualnie. Nic mnie tak nie odpręża jak godziny spędzone na szukaniu lotów, bukowaniu noclegów czy dumaniu nad logistyką pobytu. Wracając do zorganizowanej przez działające we Wrocławiu biuro Young Travel majówki.. właśnie taki rodzaj podróżowania uświadomił jak bardzo już nie chcę, by ktokolwiek mi coś organizował i narzucał ramy czasowe podczas zwiedzania. Znacie pewnie sytuacje z serii: wolelibyśmy zostać tutaj dłużej, a każe nam się iść, mamy w tym miejscu tylko minutę na zdjęcie, a chcielibyśmy choć pięć, jemy nieciekawe jedzenie w wybranej przez kogoś knajpie, a obok korci nas zapach tego co zjeść byśmy woleli. I właśnie dlatego lubię być panem swojego czasu i decydentem w kwestii gdzie, jak i za ile. Technika poszła na tyle do przodu, że już nie musimy martwić się o połączenie komunikacyjne (doszły nowe firmy przewozowe, tanie linie lotnicze), o brak wiedzy dot. zwiedzanego miejsca (przewodniki, blogi, polskojęzyczni przewodnicy do wynajęcia) o brak noclegu (szeroki wachlarz stron internetowych, gdzie wygodnie zarezerwujemy nocleg, a także zapoznamy się z opiniami o obiekcie). Oczywiście o ile są kraje gdzie bezpieczniej, wygodniej i taniej postawić na wygodę podróży z biurem, o tyle większość krajów europejskich moim zdaniem tego nie wymaga. I nie potrzebujemy nawet do tego języka. Uwierzcie, na Węgrzech większość napisów i słów będzie brzmiała tak samo dziwnie i nieznajomo jak w Japonii czy Ugandzie. I podejrzewam, że duża część podróżujących niejednokrotnie będzie próbowała dogadać się na migi:) Węgierski to język trudny, specyficzny i od zawsze uważałam, że próbujący pobić niemiecki w długości wyrazów:) Nasz pobyt w Budapeszcie też do łatwych nie należał, ale od początku..
Wyjazd z Katowic został zaplanowany na pierwszą w nocy. Do miejsca docelowego dotarliśmy nad ranem i jeśli pamięć mi nie szwankuje to nie było możliwości zameldowania w hotelu i odświeżenia, tylko od razu, po długiej nocnej podróży rozpoczął się program realizowania wycieczki. Ten patent nie jest mi obcy, przeżyłam już całodniowe zwiedzanie w Turcji po nocnym locie i kilku godzinach spędzonych w autobusie. Jeśli tylko pogoda nam sprzyja jest to wszystko do przełknięcia. Tego dnia sprzyjała, więc można było w ciepełku oddać się podziwianiu miasta ze Wzgórza Zamkowego, które było naszym pierwszym przystankiem. Jest ono wpisane na listę UNESCO i rozciąga się z niego jedno z najbardziej charakterystycznych widoków na miasto. Jeśli lubicie tzw. zdjęcia pocztówkowe jak je sobie nazywam – tutaj je zrobicie.
Potem ruszyliśmy w towarzystwie przewodnika na spacery po prawej stronie Dunaju czyli Peszcie. Węgierska stolica dzieli się bowiem na lewą stronę Budę ( tutaj znajduje się Zamek Królewski i Góra Gellerta) oraz prawą czyli Peszt. Jak łatwo zauważyć oba miejsca tworzą całościową nazwę Budapeszt, ale do XIX w. Buda i Peszt były sąsiadującymi, niezależnymi miastami. Przełomowym momentem we współpracy obu miast była budowa Mostu Łańcuchowego z 1849r. To właśnie on gości najczęściej na pocztówkach z węgierskiej stolicy. Buda i Peszt oficjalnie połączyły się w 1872r.
Po zwiedzaniu był czas wolny, który ja nie spożytkowałam na obiad, za to mama wykorzystała na .. truskawkowe lody. Taa pamiętamy i przeklinamy do dziś, szczególnie zmrożoną truskawkę, która być może przyczyniła się do podrażnienia kamieni. Jeszcze wtedy nie wiedziałyśmy, że są i będą tak dotkliwie dopominać się drugiego dnia zwiedzania o uwagę w postaci nieznośnego bólu akurat w Budapeszcie. A drugiego dnia miasto podziwiać mogliśmy już po normalnym spaniu w łóżku a nie drzemkom w autokarze. Zostaliśmy zameldowani w niskobudżetowym hotelu Flandria. Na stronie nie znajdziecie innego języka niż węgierski, ale to akurat nie powinno dziwić. Dziś możliwości są nieco większe, więc obstawiam, że spokojnie można zabukować w tej cenie coś przytulniejszego:)
Drugiego dnia zwiedzania najbardziej utkwiła mi w głowie Żydowska dzielnica Erzsébetváros. Nazwa ta oznacza miasto Elżbiety czyli słynnej Sisi, cesarzowej Austrii i królowej Węgier. Określenie żydowskiej dzielnicy wzięło się z faktu licznej ilości mniejszości religijnej i synagog. Znajdująca się tutaj Wielka Synagoga jest największą w całej Europie, a trzecią na świecie. Na jej podwórzu stoi pomnik imitujący wierzbę. Jest to dzieło Imre Vargi, a na każdym z metalowych listków są nazwiska poległych Żydów.
Utkwił mi także .. obiad. I tu uwaga, to miał być ekskluzywny obiad na statku. Podczas zamawiania wycieczki natknęłam się w ofercie na drobnicę maczkiem, iż osoby nie korzystające z posiłku mają czas wolny. Pomyślałam, że byłoby to niefajne tak stać może na jakimś zadupiu i czekać jak inni skończą jeść. Poza tym prawdziwy, węgierski obiad na statku brzmi fajnie, mama na pewno się ucieszy. I wiecie co.. zwycięzcami okazali się ci nieliczni, co posiłku nie wykupili. Nie dość, że mogli sobie swobodnie pochodzić po mieście i zjeść we własnym zakresie to zostali pozbawieni takich atrakcji jak :
- prawie półgodzinny marsz pod dogadany statek,całość pod pretekstem uroczego spaceru miejskiego -pamiętajmy, że 1/3 wycieczki to ludzie starsi niekoniecznie płacący za wycieczkę autokarem, aby tyle chodzić
- prawdziwy obiad węgierski, który w głowach większości jawił się jako fantastyczna uczta z sycącym gulaszem w roli głównej, a okazał się rosołem bez smaku, ugotowanym bodajże na samym selerze (gdzieś po latach wyczytałam, że oni takie jadają) drugim daniem złożonym z niewielkiej wielkości mięska w asyście kulki ziemniaczanej i plasterka pomarańczy ( Węgrzy ponoć nie jadają surówek) oraz deseru. Deseru, który lądował w koszu. Uwierzcie, jeszcze nigdy nie byłam świadkiem, żeby obserwować jak człowiek za człowiekiem dyskretnie wywala podany mu deser do śmieci, ba! Nawet ja łasuch .. po dwóch kęsach spasowałam. Białe i smakujące jak kreda. Tyle zapamiętałam. Ponoć to też klasyka węgierska.
- około godzinne oczekiwanie na przyjazd autokaru pod statek, uruchomione na wskutek buntu wycieczkowiczów, którzy oświadczyli,że ponownie pół godziny z buta nie zrobią
- dreszczyk grozy, kiedy nasz dwupiętrowy autokar mógł się nie zmieścić przejeżdżając pod wiaduktem – jakich setki w tym mieście. Prawdopodobnie ktoś nie przewidział tego upychając oszczędnie wycieczkę w jeden środek transportu, albo doskonale wiedział i liczył, że wycieczka nadrobi nóżkami.
Trzeciego dnia, po wymeldowaniu zabrano nas na termy. Oczywiście człowiek głupi, mało zorientowany jakie rodzaje są w mieście i wziął za pewnik, że tam gdzie nas wywieźli było fajnie. Dwie przewodniczki, dwie grupy – oznaczać to mogło jedno, rozdzielenie. I nam przypadła przyjemność bycia w grupie, którą skierowano na zwał jak zwał termy, ale na otwartej przestrzeni. Każdy sobie zakupił bilet wstępu i dostał wolną godzinę do wykorzystania. Chwała wielka, że jakoś tak intuicyjnie pobiegłam na sam koniec terenu i tam odnalazłam nagrzany do trzydziestu kilku stopni basen. Na terenie kąpieliska czy raczej term były takie bodajże dwa gorące. Cała reszta w temperaturze dość kłopotliwej jak na maj przystało, ja przynajmniej nie skusiłabym się i w lipcu na zanurzenie. Nie wszyscy jednak odkryli ten ciepły basen i stracili niepotrzebnie czas i nerwy na próbę kąpieli w zimnej wodzie. Można rzec, że wygrałyśmy los na loterii, że jako pierwsze wbiłyśmy na te extra dogrzanie. No i pogoda 3maja wtedy też sprzyjała, bo przecież wcale nie musiało być tego dnia przyjemne parę stopni.
Radość nie trwała jednak długo, kiedy miało się okazać (przypadkiem), że druga grupa trafiła na prawdziwe termy i łaźnie w zamkniętym budynku. Znaczy się są równi i równiejsi, zacytuję klasyka: ktoś zyskał, ktoś stracił:) Tylko kto? Mniejsza o to, włosy i tak każdy miał mokre, a kolejną atrakcją tego dnia miał być rejs statkiem po Dunaju. Fajna sprawa, ale niekoniecznie po kąpielach, jeśli właścicielki długich włosów i wrażliwych węzłów chłonnych wiedzą o co chodzi.
Po rejsie zostaliśmy oddelegowani pod centrum handlowe, w którym to mieliśmy spędzić nasze ostatnie godziny w Budapeszcie. Autokar z jakiegoś powodu miał najwygodniej nas zabrać właśnie spod tego centrum. I może nikt by się o to nie rzucał i może nawet machnęłabym ręką i zrozumieniem o to, że dla obsługi wycieczki logicznym jest szybszy wyjazd, bo to szybszy powrót do domu, ale.. Nasza trasa powrotna była istnym horrorem. Już w pierwszych godzinach wyczuwało się, że coś jest nie tak, bardzo wydłużone postoje na stacjach paliw, w czeskiej restauracji, pogawędki obsługi przy autokarze pt może jeszcze kawki może ciasteczko. Wszystko to miało odwrócił uwagę od tego, że kierowca dostał cynk, że wybrany odcinek będzie zakorkowany na długie godziny i nawet przeciągając nasze postoje dojedziemy do tej „ściany” i będziemy w niej tkwić i tkwić. I po co było się spieszyć z tym wyjazdem? Czy nie lepiej było spędzić wieczór gdzieś przy prawdziwym kociołku węgierskim, a nocą przelecieć migiem trasę? Ja myślę, że tak, ktoś myślał inaczej. Dlatego więcej z takich organizacji to ja proszę Państwa nie skorzystam.