Czas na mały przerywnik i słów kilka o nowościach jakie wskoczyły do mojej kosmetycznej szuflady w ostatnim czasie.
Na pierwszy ogień słynna maska do ust od koreańskiej firmy Laneige. Naczytałam się dość sporo opinii o jej fantastycznych właściwościach wygładzających i nawilżających. Większość osób zachwalała stan swoich ust po użyciu owej maski, która wg opisu jest maską do nakładania na noc, ale tak prawdę śmiało można nią smarować usta także w ciągu dnia, przed nałożeniem szminki zwłaszcza. Rewelacyjna, idealna, jedyna w swoim rodzaju, nie ma drugiej takiej – w większości grzmią komentarze w sieci. Maska zawiera witaminę C oraz mieszankę zawierająca malinę, truskawkę, żurawinę i ekstrakt z jagód. Ten miks ma za zadanie usuwać suchą skórę na ustach, tak by usta nad ranem były gładkie i delikatne. W składzie również masło shea, olej z nasion komosy ryżowej , masło murumuru, wyciąg z ziaren kawy oraz kwas hialuronowy zawarty w kompleksie Moisture WRAP. Ten ostatni ma za zadanie tworzyć nawilżający film pomagający w uwięzieniu składników aktywnych w ustach, aby skóra absorbowała i utrzymywała długie nawilżenie. Wszystko zamknięte w ładnym plastikowym słoiczku do którego jest dołączona szpatułka ułatwiająca nakładanie. Konsystencja preparatu przypomina wazelinę, z tymże ma przyjemniejszy owocowy zapach:) Przyjemnie się ją nakłada na usta choćby palcem, gdyż lepka maź pod wpływem ciepła rozchodzi się jak ciepłe masło. Po trzymaniu maski przez całą noc faktycznie usta rano były gładsze, nie zauważyłam jednak efektu wow o jakim tyle czytałam. Nie poprawia kondycji ust i w zasadzie mając tendencję do spierzchniętych ust nakładanie maski będzie procesem nieustającym. Usta wyglądają na odświeżone i wygładzone w natychmiastowy sposób, natomiast nie jest to efekt utrzymujący się na kilka czy choćby jeden dzień. W moim przypadku zdecydowanie lepiej sprawdza się jako balsam nakładany kilkakrotnie w ciągu dnia aniżeli nocna maska. Jeśli ktoś lubi lśniące bezbarwne usta może z powodzeniem stosować zamiast neutralnego błyszczyka zapewniając sobie jednocześnie pielęgnację, ja jednak nie znoszę niczego na ustach co się błyszczy. Balsam sprawdza się u mnie w roli bazy pod matową szminkę, nawet najsuchsza szminka nabiera wtedy przyjemnej konsystencji. Czy jednak warto wydać ok 90zl za tę przyjemność? Moim zdaniem jest to dobry produkt, jednak nie idealny i nie za taką kwotę. Gdyby maska kosztowała o połowę mniej z pewnością jeszcze bym po nią sięgnęła a tak..raczej nie.
Kolejny produkt po który sięgnęłam po wielu pozytywnych opiniach w sieci to Face Magic Drops od Collistar. Magiczne krople samoopalające do twarzy włoskiej firmy zawierają ekstrakt z orzechów laskowych oraz składnik DHA-Rapid przyczyniający się do znacznego skrócenia czasu samoopalania. Nigdy nie byłam za pan brat z samoopalaczami, bo generalnie opalenizna nie jest moim priorytetem, ale od czasu do czasu stwierdzam, że jestem mega blada a słońca nie ma w nadmiarze. Wtedy daję się omamić jakiejś delikatnej nic nie dającej piance lub śmierdzącemu samoopalaczowi do ciała zostawiającemu plamy, zacieki i złą pamięć po sobie. Z twarzą wolę nie eksperymentować i wychodzę z założenia, że największa bladość jest fajniejsza i zdrowsza niż przesadna opalenizna a w przypadku niektórych kobiet spalenizna:) Krople zakupione z ciekawości, reklamowane jako delikatny produkt bez charakterystycznego zapachu z tendencją do brzydkich plam. Faktycznie zmieszane z kremem do twarzy dodają zdrowego odcienia cerze i nieprzesadnego brązu. Będzie o nich osobny post.
Na olejek francuskiej firmy La Roche Posay Lipikar skusiłam się przypadkiem. Zainteresowała mnie formuła myjąca mająca na celu uzupełnienie brakujących w skórze lipidów. Celem olejku oprócz właściwości myjących jest przede wszystkim stabilizacja równowagi mikrobiomu co przekłada się na łagodzenie suchości naszej skóry. Olejek chroni również skórę przed twardą wodą. Lipikar jest dedykowany nie tylko osobom z suchą skórą, ale także z tendencją do atopii. Śmiało można używać go do mycia skóry i głowy niemowląt. Można stosować zarówno pod prysznic jak i do kąpieli. Dość przyjemnie się pieni i niestety moim zdaniem niezbyt przyjemnie pachnie. Przy pierwszym użyciu nie przeszkadzało mi to zbytnio, ale po kilku kąpielach czuję się lekko zmęczona wonią olejku. Po komentarzach w sieci wnioskuję, że nie ja jedna. Podczas kąpieli jeśli mam możliwość rozpalam sobie jakąś świeczkę zapachową dla zneutralizowania charakterystycznego dziwnego zapachu Lipikar. Jakościowo produkt spełnia jednak swoje zadanie. Zarówno po prysznicu jak i kąpieli nie czuję potrzeby smarowania ciała balsamem, jest ona odpowiednio nawilżona i to 24h na dobę, zgodnie z obietnicą reklamową. Jestem ciekawa czy sprawdzi się w sezonie zimowym kiedy moja skóra się po prostu sypie. Jeśli sprosta zadaniu myślę, że będę sięgać po niego nadal choć ten zapach.. Gdyby hipoalergiczne substancje zapachowe pozostały bezwonne byłoby znacznie przyjemniej. 50zł za 200ml, które przy użyciu do kąpieli dość szybko schodzą też do zalet nie należą. Zima przyniesie mi odpowiedź czy warto mu dać kolejną szansę.
Hydrolat aloesowy z Natura Care to również produkt zakupiony przypadkiem. Dostępny tylko w drogeriach Natura, dla osób z kartą w śmiesznej wręcz cenie paru złotych. I czy za te kilka złotych można dostać choć w połowie satysfakcjonujący produkt? Z hydrolatami nie miałam do czynienia nigdy, dlatego ciężko mi w tej chwili uznać czy spełnia on swoje zadanie czy wcale. Wg zapewnień producenta meksykański miąższ aloesu ma działać kojąco na twarz, łagodząco i tonizująco na ciało oraz zapobiegać wypadaniu włosów. Dobry jako tonik lub baza do przygotowania maseczek glinkowych. Ostatnich nie praktykuję więc nic się w tym temacie nie wypowiem. Nie oczekuję również cudu od produktu za kilka złotych dlatego kojące obiecanki puszczam w niepamięć. Jedno co jest pewne zapach produktu ma niewiele wspólnego z aromatem aloesu a już na pewno nie jest świeży i delikatny a chyba tego powinnam oczekiwać od mgiełki zraszającej moją buzię kilka razy w ciągu dnia. Zapach jest wręcz zbyt sztuczny, zbyt intensywny i zbyt słodki. Po pierwszym użyciu mnie odrzucił. Nie wiem zatem jak to się dzieje, że mimo tego uzależniłam się od psikania twarzy tym produktem. Nie wiem czy robi cokolwiek dobrego mojej cerze, poza faktem fajnego odświeżenia i nawilżenia po porannym myciu żelem lub mydłem, ale nie zauważyłam do tej pory aby robił cokolwiek złego. Dlatego zużywam go a potem sięgnę z pewnością po coś innego na bazie aloesu, aby mieć porównanie. Plusem hydrolatu jest również krótki skład. Dla osób potrzebujących coś na już do 10zł produkt może być satysfakcjonujący, osobom wyczulonym na sztuczne zapachy oraz trudną i wymagającą cerą nie polecam.
Rozpoczęłam post koreańską pielęgnacją to również koreańskim akcentem zakończę. Ponownie aloes, jednak tym razem w roli maski w płachcie. Produkt kultowej firmy Holika Holika zawierający 99% ekstrakt z aloesu, który pochodzi z rejonu Jeju w Korei Południowej. Maska ma nawilżać i odżywiać skórę, wspomagać proces regeneracji, niwelować zaczerwienienia, działać przeciwzmarszczkowo i przeciwstarzeniowo. W te ostatnie nie wierzę ni krzty, ale ulga dla cery zmęczonej czy efekt schłodzenia skóry brzmią obiecująco i sprawiają, że po produkt mam ochotę sięgnąć gdy nadejdą upalne dni a moja buzia będzie częściej wystawiana na słońce. Edytuję wtedy wpis i pozwolę sobie na dodatkowy komentarz.