Od kilku dni słyszę narzekania nie tylko dwóch politycznych, przeciwległych biegunów ale i .. nadmorskich urlopowiczów. A że zimno, że pada, że nigdy więcej nad polskie morze, że nigdy więcej urlopu w Polsce. W telewizji katują obrazami połamanych gałęzi i rozwalonych bud. Trąba powietrzna. Też nad morzem. I tak sobie myślę, że miałam (kolejny raz) kur.. szczęście, że wybrałam czerwiec na tego, który przyniesie mi słońce podczas 90% czasu urlopowego. W zasadzie od lat kiedy zdarzy mi się już nad to polskie morze wybrać to celuję w czerwcu lub wrześniu. Zawsze z powodzeniem. Nie wiem czemu, ale lipiec kojarzy mi się od lat bardziej z niepogodą. Wciąż mam w pamięci lipiec 2018 w którym wkładałam na siebie jesienny (!) płaszcz. Inna kwestia jest taka, że od x lat nie uznaję miesięcy lipiec i sierpień za urlopowe. Dla siebie oczywiście. Najtłoczniej, najdrożej i rzecz jasna najgłośniej, bo tylko wtedy dzieciaki mają wakacje i fakt ten generuje hurtowe wakacje wszystkich rodziców. I tak, znów po latach wylądowałam nad Bałtykiem w czerwcu. I choć pierwsze dwa dni postraszyły dziwną mgłą i mlekiem na niebie to z każdym kolejnym słońce robiło się coraz silniejsze, a opalenizna zbyt niebezpiecznie przesuwała w kierunku spalenizny:) Na dniach napiszę o odwiedzonych miejscówkach, tymczasem parę fotograficznych pląsów na piasku. Gdzieś między Jastrzębią Górą a Rozewiem. O zachodzie słońca, gdyby pomarańcz na ryjku nie zdradzał tego:)