I kiedy nastały czerwcowe, ponad trzydziestostopniowe upały w Polsce, a przynajmniej tej południowej, marzy mi się ekspresowy wypad nad morze. Może dlatego, że kiedy nad nim byłam z końcem maja, pogoda jakoś specjalnie nie dopisała. Podczas tygodniowego pobytu, na plażę udało się wdepnąć trzykrotnie i to dosłownie na chwilkę. Sprzyjało to poznawaniu kulinarno-kulturalnej mapy Gdańska, także płakać nie należy, aczkolwiek ciepełko i choć chwila na bałtycką opaleniznę zawsze mile widziana, zwłaszcza w kontekście odległościowym. Dejcie te morze bliżej Śląska, no dobra chociaż wizzairowski czy ryanairowski lot na linii Katowice-Gdańsk:) Nadmorska wizyta dla równowagi rankiem, południem i wieczorem, a ten ostatni wypadł akurat na plaży w Sopocie. Pociąg na dworcu głównym stanął równo 20:02, więc w czym pędy ruszyłam w stronę molo i pierwszych zejść, próbując łapać ostatnie kolory zachodzącego słońca. Swoją drogą nie próbujcie łapać zachodów na plażach w Trójmieście, ich tu po prostu nie ma. Co najwyżej, można sfotografować wschody. Nie zmusiłam się jednak ni razu.